Wystawa – Marek Sołtysik
W dniu 23 kwietnia 2015
w Galerii Jednej Książki
otwarto wystawę:
Marek Sołtysik
Pracownie po umarłych artystach
Wystawa w Galerii Jednej Książki koncentruje się na temacie przewodnim twórczości Marka Sołtysika – kierując uwagę widza w stronę owych „śladów po nieżyjących twórcach”, od lat odnajdywanych i wydobywanych przez pisarza z zapomnienia, śladów jakże inspirujących i wymagających:
„Pracownie po umarłych artystach to fakt wciąż na nowo dokonywany administracyjnie: przejmowanie po umarłych przez żyjących wnętrza osłoniętego ścianami, oknem, podłogą i sufitem.
Pracownie po umarłych artystach to także metafora: żywi, ileż to dóbr przejmujący po umarłych – między powierzchnią farby a wzrokiem trafiamy na coś, co przyciąga i inspiruje.
Pracownie po umarłych artystach: wspomnienia wizyt, pobytu u twórców. Oni, lub po nich dzieła sztuki, ich rzeczy, ich żywi bliscy… i ściany. Nie wszystko do zeskrobania! Gładź szpachlowa nie wygłuszy głosu artysty. I to przekonanie pomaga nam przetrwać”. (Marek Sołtysik)
„Pracownie po umarłych artystach”, to także – jak zapowiada autor – tytuł tworzonej przez niego nowej powieści, która zilustrowana zostanie (między innymi) reprodukcjami obrazów, namalowanych specjalnie na wystawę w Galerii Jednej Książki i stanowiących główny trzon ekspozycji. Nowym obrazom towarzyszą, mniej widoczne, lecz niemniej ważne – wybrane fragmenty starszych rękopisów.
Obraz i słowo – słowo i obraz. W swoich „Zapiskach malarskich Ostrożnie: sny!”, opublikowanych w folderze do wystawy, artysta – stawiając pytanie „Czy kochając literaturę i ją uprawiając, można kochać malarstwo i je uprawiać?” – odsłania świat niełatwych relacji wzajemnych pomiędzy obu uprawianymi przez siebie dziedzinami twórczości.
Wystawie towarzyszyła w dniu wernisażu promocja najnowszej książki Marka Sołtysika: Ireneusz Iredyński. Listy z więzienia.
Jadwiga Wielgut-Walczak
Marek Sołtysik
Zapiski malarskie
Ostrożnie: sny!
Gdybym wiedział, jak należy malować, żeby w rezultacie powstał dobry obraz, wówczas nie musiałbym w ogóle malować.
Czy kochając literaturę i ją uprawiając, można kochać malarstwo i je uprawiać?
Na pytanie, skierowane do zainteresowanych praktyków, otrzymamy odpowiedź wymijającą: w końcu wszystko może się zdarzyć, ale niekoniecznie w tym przypadku, te dwie bowiem dziedziny są strasznie o siebie zazdrosne. Przyparty do muru wyzna, że właściwie nie ma takiej możliwości; że jeżeli już nawet kochać obydwie, to nie obydwie uprawiać.
Niemożliwe – ponieważ powstałby zgiełk. Czy można tedy – pokątnie?
Nie każdy tak chce; nie każdy lubi. Mało kogo podnieca perspektywa wykrycia tajemnego związku. Dziś życie twórcy i bez tego niesie zbyt dużo komplikacji, nie daje szans na bierny odpoczynek, a co dopiero na wyrachowany grzeszek. Stop. Uprawianie twórczości – jeśli świadome – jest czynnością, niekiedy stanem, a najbardziej zjawiskiem, oddalonym od brudów tak bardzo jak modlitwa, jak poświęcenie w imię czegoś, co później, po wszystkim, komentatorzy nazwą miłością.
Czy można pisać i malować?
W tym samym ciągu – nie!
Jeden z potentatów hollywoodzkich, oburzony: – Niech scenarzysta porządnie wymyśla fabułę, a nie wciska mi tu swoich snów. Niech mi nie wmawia, że to są sny bohaterów filmu! Ja nie będę płacił za to, że ktoś mi opowiada swoje sny.
Wiele mogę zarzucić moim wciąż ponawianym od półwiecza próbom malarskim; toczą się sprawy nierozstrzygnięte między mną a obrazem (gdyby to było możliwe, malowałbym przez całe życie na jednym i ten samym płótnie), ale zarzutu naśladownictwa tam nie ma.
Zdarzają się incydenty pożyczek, takich cytatów nie opatrzonych cudzysłowem (to dzieje się z konieczności, nie mam modeli, ani pracowni), ale wizje są własne. Wizje mniej doskonałe niż sny – te u mnie zawsze nienaganne pod względem formy, niekiedy tak samo niemożliwe do racjonalnego wytłumaczenia jak obrazy – ale w przeciwieństwie do snów uchwycone, toteż trwające.
Trzeba być bezczelnym, żeby nieznajomym wyrzucać przed oczy własne sny. Sny dla malarza to pretekst. Opowiadając, co się zdarzyło w nocy bez udziału świadomości, a na życzenie tych niezbadanych fal, które doprowadzają do tego, że dusza śpiewa, a serce bije na trwogę, malarz, choćby nie chciał, prowadzi gry barwne, rozwiązuje problemy konstrukcji, dla zaakcentowania rygorów kompozycji wprowadza po namyśle lub w radosnym natchnieniu efekty fakturalne, a przede wszystkim patrzy na to, co powstaje. Patrzy ciągle. Potem patrzy także – na obraz, którego nie musi mieć przed oczami – i dzieje się to, gdy myje pędzle, kiedy porządkuje tubki z farbami, kiedy wychodzi z domu, kiedy wraca. Tak; i wreszcie sprawdza w pierwszym półmroku, jak zachowuje się jego produkcja, radość, udręka – i który to etap. A tego ostatecznie nigdy się nie wie.
(Bonnard ukradkiem korygował kolor w swoich płótnach już wiszących w galerii).
Sny są zazdrosne. Najważniejszego się nie pamięta. Albo mgła, albo urwanie taśmy w najważniejszym momencie.
Świadome malowanie obrazów to dyscyplina, obowiązek, stała dyspozycyjność. Każde urwane (z rozmaitych powodów) myślenie o obrazie, z dala od niego, od warsztatu, od farb, to niepotrzebnie przeżyte godziny. Iredyński, przyjaciel i mentor, mawiał wprawdzie: – „Najpierw trzeba być człowiekiem, a dopiero potem artystą”, ale… jak to w końcu interpretować? Co ma do tego trochę obśmiewane przez środowisko sformułowanie Jastruna „ludzka rzecz”? Że człowiek to brzmi dumnie? Czasami wyłącznie brzmi.
W literaturze szukamy wyjścia. W malarstwie szukamy światła, żeby uzyskać i przekazać świetlistość. Tylko dzięki świetlistości i tajemniczym głębiom towarzyszących jej cieni można osiągnąć stan, w którym jest możliwe porozumienie. Żeby nie było: „gadał dziad do obrazu”… Chodzi nawet nie o to, żeby obraz przemówił (cuda to cuda), ale żeby stał się możliwy dialog.
Żeby dialog się stał.
Ani zła cisza, ani zgiełk. Różnica: obraz wykończony co do milimetra, ale głuchy. Obraz szkicowy – ale żyje, widzi, słyszy, opowiada swoje. Warsztat. Jak pisze Czapski, Bonnard, żeby nie gasić życia w swoich powstających obrazach, w pewnych momentach, kiedy można było zabłysnąć mistrzostwem prestidigitatora, przekładał pędzel do lewej ręki – nie był mańkutem – i tą ręką malował z ewidentnym mozołem. Specjalna uroda? Bądź co bądź efekt zatrzymania się w biegu, tuż przed metą, kuszącą oczywiście.
Może za bardzo… oczywistą.
Sztuki plastyczne, literatura piękna, autentyczna twórczość to zakon, powołanie. Krzesanie ognia z palców, z głowy, z czego chcesz jeszcze, z serca, z brzucha, z genitaliów. I zajęcie dla ludzi, którzy nie ukrywają się w dobrobycie.
Sny są tak doskonałe formalnie, że chyba muszą pozostać jako forma integralna. Ich przemyt do twórczości, zwanej oryginalną, to ryzyko; zbyt delikatny ładunek nie wytrzyma obcych oddechów. Miał jednak dużo racji hollywoodzki producent.
Wyłączanie literatury w momencie przystąpienia do sztalugi – zasada? Nie, więcej: warunek powstawania dobrej sztuki. Byłyby Goi Okropności wojny bez tak zwanej literatury? Byłażby Śmierć Marata Dawida, Powrót syna marnotrawnego Rembrandta? Nawet Czytająca list Vermeera – ile tam najszlachetniejszej literatury, nawet w neutralnej, prawie pustej ścianie, która jak jakie psychologiczne lustro towarzyszy kobiecie przeżywającej, czytającej, usiłującej przewidzieć dalszy ciąg zwany życiem?
Nie takie to proste: wyłączyć literaturę. A spróbujmy tak z literatury pięknej wyłączyć malarstwo. Nikt przy zdrowych zmysłach nie myślał tego robić. Albo muzykę. Chagall, Rajmund Kanelba, Zygmunt Menkes, ich obrazy drgają płynnie, kolor śpiewa na dwa głosy; gratka dla poetów, a także dla wytwórców piosenek. W Jedzącym raki (portrecie Karola Szustra) Romana Kramsztyka raki na talerzu zażywnego mężczyzny to nie tylko pretekst plastyczny do namalowania wysmakowanego portretu, to także szkic, nawet więcej, ostry zarys opowiadania; wyobrażam sobie, że oszlifowałby to przepięknie Jarosław Iwaszkiewicz.
Czy namalować własny przestrach to to samo, co własny przestrach opisać? A chyba tylko takie rzeczy nas interesują w twórczości. Co innego stwierdzić: ogarnął go przestrach, albo wymiennie: poczuł wszechogarniającą radość, a co innego napisać: zobaczył żółte niebo, muszkę, z pozoru nieważną, przemierzającą niebyt szyby (od wierzchołków drzew widocznych stąd na ulicy, poprzez wykrwawione kominy, aż do horyzontu, z tym żółtym niebem) i wstrząsnęło nim drganie; nie dreszcz: uderzenie – od wewnątrz – prosto w nerwy, od strony żeber.
Co innego pokazać scenę rodzajową, pana czytającego w kawiarni lub wymiennie w warsztacie, przy buteleczce, w szewski poniedziałek, a co innego namalować młodą kobietę, czytającą list, na tle tej pustej ściany, kawałka na przykład lustra. Wpatrzoną w ścianę, w lustro; zaraz zjawi się nadawca odczytywanego listu. I zjawi się Zbigniew Herbert, który bez butów wejdzie do tego obrazu, jak do pokoju znanego z dzieciństwa, gdzie nie ma teraz miejsca na żaden zbyteczny ruch, a szmer powie więcej niż hałas.
Znów z cyklu: dziad do obrazu. Gdyby obrazy chciały mówić (co do tego, że potrafią, nie ma wątpliwości), o, ile by było krzyku! Z powodu towarzystwa form, których na przykład miało nie być. Z powodu nagłych zastępstw. Miała być modelka, a ten maluje z pamięci, z wyobraźni! Miało być studium przedmiotu, a on tu korzysta z kiepskiej fotografii w gazecie! Miał być porządek, a on szpachlą zdziera to, co tak wspaniale wychodziło na pierwszy plan, albo kładzie jeden na drugi laserunki tak ciemne, że doprawdy całkiem się niemal zatapia ten piękny rysunek tła!
Pieszczotliwe szepty centralnej płaszczyzny płótna podczas jej wygładzania gęstym, najmiększym pędzlem, ostatni okrzyk zdziwienia nagle zamalowanej formy, która miała być w obrazie najczystsza, ale której termin ważności skończył się niepostrzeżenie i teraz malarz to spostrzegł, podjął decyzję i… możliwe, że wygrał, ale kto to do końca może wiedzieć?! Kto? Świadomy twórca, który czuje, kiedy ma skończyć, Do widzenia więc.
Do zobaczenia… obrazów.
MAREK SOŁTYSIK
(Wybór z przełomu lutego i marca 2015)